Około r. 1655 ziemia sanocka była widownią jednej z takich namiętnych, dosłownie morderczych waśni sąsiedzkich, której krwawy akt piąty rozegrał się w Hołuczkowie, czyli jak dawniej tę wieś nazywano: Hłohuczkowie. Była to nieprzejednana walka między Jarockimi i Dybowskimi, a po jednej i drugiej stronie brał w niej czynny udział cały zastęp krewnych i przyjaciół, tak że przybrała cechę małej wojny domowej i zawichrzyła znaczną część tej ziemi. Co dało pierwszy powód do zatargu, tego z aktów nie wiemy, nie ulega wszakże wątpieniu, że i tym razem, jak zwykle, wzajemne gwałty i najazdy były epilogiem, a raczej zapalnym epizodem procesu, którego przewlekłość wyczerpała cierpliwość obu stron, podsyciła ich wzajemną nienawiść aż do gwałtownego wybuchu.

SzlachtaPierwsi posunęli się do otwartego gwałtu Dybowscy, Wojciech z swoimi dwoma synami, Janem i Wojciechem, którzy urządzili zbrojny zajazd na Jarockich w Hołuczkowie, a następnie krewnego czy tez sługę Jarockich, Kowalskiego, napadli w drodze do Przemyśla, porwali z sobą i utopili w Sanie. Po tym pierwszym morderczym gwałcie nastąpił wkrótce drugi, a popełnili go znowuż Dybowscy, z ręki ich bowiem poniósł śmierć drugi stronnik i bliski krewny Jarockich, Grzegorz Kosmowski, a gdy Adam Jarocki zwłoki zamordowanego wiózł według zwyczaju prawnego do Sanoka, aby “obwołać głowę” w grodzie i dać proklamować zabójców, Dybowscy zasadzili się nań po drodze, tak że Jarocki, odbieżawszy trupa, ratować się musiał ucieczką. Dybowscy, przypuszczając, że uciekł do domu, rzucili się za nim w pogoń do Hołuczkowa, wtargnęli do dworu, a nie znalazłszy Jarockiego, poprzestali na znieważeniu potruchlałych kobiet i na pogruchotaniu ruchomości.

Teraz rzeczy stanęły na ostrzu miecza w całkiem dosłownym znaczeniu i przyszło do ostatecznej, bardzo krwawej katastrofy. Po stronie Jarockich stanęli Chrząstowscy, Błotniccy, Brzostowscy, Chrząszczowie, Kurbutowie, Dębiccy, Siecińscy, Męcińscy, Konarscy, po stronie Dybowskich Giebułtowscy, Ujejscy, Ormoszowscy, Stadniccy i Krasiccy, ale z tych dwóch ostatnich rodzin tylko Zbigniew Stadnicki i Marcin Krasicki, który oddal nawet Dybowskim do dyspozycji swoich 16 nadwornych Tatarów. W dzień św. Marcina, a wiec 11 listopada, zebrało się w dworze hołuczkowskim liczne grono przyjaciół Jarockich, niewątpliwie wskutek otrzymanej przestrogi, że strona przeciwna gotuje się do stanowczego zamachu. Obawa się stwierdziła, Dybowscy rzeczywiście z licznym zastępem swoich stronników uderzyli w nocy na dwór w Hołuczkowie. Dwór powszechnym zwyczajem ówczesnym był obwarowany, a załoga jego broniła się dzielnie i odparła zwycięsko kilkakrotne szturmy. Nie mogąc dostać się do wnętrza dworu przebojem, najeźdźcy uciekli się do zdradzieckiego fortelu: kilku z nich pod osloną nocy podsunęło się chyłkiem pod domostwo, jak wszystkie niemal siedziby szlacheckie tej pory drewniane, i podłożyło ogień. Płomienie ogarnęły budynek i dostały się niebawem do wnętrza - dym i żar zmusiły Jarockich i ich przyjaciół do opuszczenia gorejącego dworu w popłochu i rozsypce. Wyskakując z płomieni wpadali pojedynkiem na szable przeciwników. Padł sam gospodarz Adam Jarocki, a przy nim polegli Konstanty Konarski, Marcin Chrząstowski, Andrzej i Józef Dębiccy, Piotr Brzozowski, Stanisław Sieciński i Andrzej Męciński.

Po tej krwawej przeprawie, której ofiara padło ośm osób, zdawałoby się, że przyjdzie do jakiejś interwencji, czy to władz, czy samejże szlachty, że uczestnicy tej morderczej waśni sąsiedzkiej przestraszą się własnego czynu, że nastąpi rozejm, a krew tak obficie przelana ugasi nienawiść i pożądanie zemsty. Rzecz cala oparła się wprawdzie o trybunały, ale serca kipiały dalej gorączką nienawiści, a krewni i przyjaciele Jarockiego dyszeli zemstą. Jeszcze przez pieć lat po opisanej katastrofie wrzała dalej ta walka. Nie przychodziło już wprawdzie do starć gromadnych, ale Jaroccy szukali wszędzie sposobnej okazji do odwetu. Znaleźli ją w r. 1656. Felicjan Jarocki wraz z kilku swymi krewnymi i przyjaciółmi napada w Lesku Felicjana Dybowskiego, który ginie okrutna śmiercią pod szablami; rozsiekano go prawie w sztuki, bo wizja zwłok wykazała mnóstwo ran, z których trzynaście było śmiertelnych. Tymczasem zapada w trybunale dekret przeciw Wojciechowi Dybowskiemu o napad i rzeź, wyprawioną w Hołuczkowie. Skazany na karę infamii i śmierci, zagrożony ponadto zemstą Jarockich, zawieszoną jak miecz nad jego głową, złamany okrutną śmiercią syna, Dybowski szuka zgody z Jarockimi i jedna się z wdowami po zabitych w Hołuczkowie mężach, które - szczegół rzucający jaskrawe światło na obyczaje tych czasów i ludzi - kwitują go z krwi swych małżonków i za otrzymanym wynagrodzeniem w gotówce, wolnym czynią od własnej i prawnej pomsty. Na podstawie tej kwietacji autentycznej, produkowanej w grodzie sanockim, król na zaniesione doń prośby relaksacją datowaną z Sambora dnia 7 września 1660 odpuszcza Dybowskiemu infamie i karę śmierci, i przywraca go i inkorporuje “do praw, wolności i przywilejów szlachectwa".

Władysław Łoziński “Prawem i lewem. Obyczaje na Czerwonej Rusi w pierwszej połowie XVII wieku.” Wydawnictwo Literackie Kraków 1960

Powrót