Wstęp

To miał być „szybki” spacer po Drohobyczu, stutysięcznym miasteczku na Ukrainie, gdzie pojawiają się i znikają tajemnicze freski. „Szybki”, bo czekały na nas Bieszczady Wschodnie z Pikujem, Paraszką, Magurą. „Szybki”, bo jechaliśmy do Truskawca, którego i tak w czasie kilkudniowego pobytu nie udało nam się nawet zobaczyć - był tylko naszą sypialnią. Pewne spotkanie, a właściwie cykl przypadkowych spotkań spowodował, że pobyt w Drohobyczu na stałe zapisał się w mojej pamięci.

Dzisiaj

Przed wyjazdem na Ukrainę funkcjonował wytworzony przez media stereotyp: Drohobycz – Bruno Schulz (freski). Sięgnąłem do dostępnego źródła, aby coś doczytać.

(encyklopedia PWN): Drohobycz - miasto w obwodzie lwowskim nad Tyśmienicą. Wzmiankowany w XI w. – Ruś Kijowska, XIV w. – włączony do Polski. XVI..XVII w. – niszczony przez Tatarów i Kozaków. Od 1772 r. w zaborze austro-węgierskim. Od 1919 r. w Polsce. W latach 1939-1941 pod okupacją sowiecką (deportacje, masowe mordy NKWD na Polakach). 1941-1944 okupacja niemiecka (pogrom Żydów, deportacje do Bełżca). W latach 1945-1991 należy do Ukraińskiej SRR. Około 80 tys. mieszkańców. Wieża obronna (XIII w.), kościół gotycki (XV w.), 2 drewniane cerkwie (XVI i XVII w.).

Na miejscu sensacja – pomnik Mickiewicza jest teraz przy ulicy Szewczenki. Gdzie jest więc ulica Mickiewicza? Na miejscu ulicy Szewczenki – w końcu obaj są wieszczami.

Niepodzianka druga – zabytkowy kościół do niedawna był magazynem makulatury. Zniknął ołtarz, wyposażenie. Pozostały trudne do usunięcia naścienne, marmurowe płaskorzeźby przedstawiające dużą wartość artystyczną i historyczną.

Kolejna atrakcja to drewniana, piętrowa cerkiew.

Mieszkaliśmy w sąsiednim Truskawcu u polskich rodzin. W naszym przypadku w ojczystym języku mogliśmy bez problemu porozumieć się tylko z 9 letnią Julką. Jej rodzeństwo, rodzice nas nie rozumieli i nie starali się specjalnie nawiązać kontakt. Jedynie Babcia z trudem szukając czasami odpowiednich słów (pod ręką zawsze były rosyjskie) opiekowała się nami serdecznie. Skąd Julka zna tak dobrze język polski? To dzięki Babci i parafialnej, polskiej szkole.

Moją ciekawość budziła polskość w tej rodzinie. Matka Babci była Polką spod Łomży, ojciec zaś Ukraińcem spod Truskawca. Ze swoją siostrą zobaczyła się kilka dni temu u brata w okolicach Skole pierwszy raz po 50 latach. Poznałem kilka fragmentów jej skomplikowanego życiorysu, ale pomimo nacisków nie dowiedziałem się dlaczego ze swoją siostrą spotyka się dopiero teraz. Mężem Babci był Rosjanin. Żaden z ich 2 synów nie zna języka polskiego, nie chodzi do kościoła, cerkwi. Podobnie ich dzieci. Wyjątkiem jest Julka. Oprócz szkoły ukraińskiej, polskiej chodzi jeszcze do muzycznej – gra na instrumencie o sympatycznej nazwie bandurka.

 

W opinii ukraińskich władz Brudno Schulz to nikt wyjątkowy, starają się pomniejszyć jego wielkość. W ich oczach jest obciążony dwoma grzechami: był Żydem i pisał po polsku. Dyrektor oddziału lwowskiego Muzeum Narodowego w sobotnim wydaniu (dn. 2-6-2001) „Wysokiego Zamku” obszernie opisującym sprawę zniknięcia fresków stwierdził, że grafiki Schulza są wtórne, a jego freski nie mają większych wartości i są na poziomie przeciętnego malarza lwowskiego. W wielu artykułach ukraińscy autorzy piszą, że trzeba obalić mit Szulza – w istocie marnego pisarza.

- Tam na ścianach jeden Żyd malował i to teraz wszystkich interesuje – ze zdziwieniem mówi stara Ukrainka w chustce. Mieszkańcy Drohobycza – ci, którzy wiedzą o skandalu – interesują się przede wszystkim tym, kto i ile na tym zarobił.

Przedwczoraj (Henryk Grynberg „Drohobycz, Drohobycz”)

Drohobycz, którego nie widziałem i nie zobaczę już, bo go nie ma – przedwojenny, polski, w którym 60% mieszkańców stanowili Żydzi. Odszedł w niebyt zapomnienia dzięki staraniom Niemców, Rosjan.

„...Kamienicę postawiła moja prababka Gitł, akuszerka i znachorka, która bardzo dobrze zarabiała. Kiedy umarłą, setki świeczek na jej grobie stawiali Żydzi i nie Żydzi. Kamienica była z frontu tynkowana i i gzymsowana, z bramą na fury i bryczki pradziadka. W podwórzu stała studnia, z której byliśmy dumni, bo miała bardzo dobrą wodę. Wodonoch Imcio wnosił wiadra na górę. Bieżącą wodę zainstalowano w 1933 roku...”

Tak rozpoczęło się moje spotkanie z Drohobyczem po powrocie do domu. Szukałem przedwojennego klimatu i trafiłem na wspomnienia Henryka Grynberga.

„...Wtedy wszyscy przyjeżdżali do Truskawca, uzdrowiska pod Drohobyczem i swatali. A każdy chciał oszukać, to ona była zawsze piękna i z dużym posagiem, a on miał świetny interes, a potem się okazywało, że ani jedno, ani drugie, jak w handlu z końmi...

I mnie Truskawiec omamił. Mieszkałem tam kilka dni a nie było mi dane go zobaczyć.

„...Jeden pokój na parterze zajmował sędzia Drozdowski, którego Sowieci wywieźli na Sybir. Przed nim w tym pokoju mieszkał sędzia Fruchtman, nieślubny syn stróżki i Żyda ze Stryja, który go usynowił. Sędzia Fruchtman, który się ochrzcił, żeby zostać sędzią, wyprowadził się po ślubie z Singerówną, która ochrzciła się, żeby zostać sędziną. Ją wywieźli na Sybir, a jego znaleziono z innymi za budynkiem sądu pod węgłem. Obok mieszkał pan Weissber, cetłfirer. ...Miał żonę Jachcię i dwóch bardzo zdolnych synów, którzy już w brzuchu byli komunistami.

Lajbcio siedział w Berezie i przepadł, gdy Sowieci go wyzwolili. Izio został oficerem w sowieckim wojsku, a po wojnie w UB. Z drugiej strony parteru mieszkała pani Mermelsteinowa, wdowa z synem i trzema córkami. Obok nich Jollesowie, młoda para. On miał w rynku handel łososi i śledzi, których woń za nim przychodziła. Na parterze mieszkała też Chańcia z Joskiem i kotami, i Jetka z Manią przed wyjściem za Mańczyka, a i potem, gdy owdowiała po raz drugi. W piwnicy z prawej strony pan Schnepf miał rozlewnię piwa. Nad nią mieszkali Münzerowie, którzy mieli sklep bławatny w rynku. Na piętrze mieszkała babcia Pesia z dziadkiem, któremu zatruwała życie, a przy niej, w osobnych pokojach, lecz ze wspólną kuchnią, moje trzy ciotki -- Tonia, pianistka ze starym fortepianem Bösendorferem i pianinem marki Pleyel, Regina i najmłodsza Klara, piękna i dobra, ja się w niej kochałem. Wszędzie stały kozetki, kuszetki, łóżka rozkładane. My zajmowaliśmy pokój z przepierzeniem, nad bramą. Na rozkładance w kuchni spała Fesia, nasza służąca, i nasz czarno-biały ratlerek Chéri. Lokatorzy się zmieniali. Naszymi sąsiadami przez drzwi byli kolejno Marguliesowie, Habermanowie i Josefsbergowie. Gdy Jonasz Haberman, który był jubilerem, kupił sobie własną kamienicę, babcia Pesia łaskawie dodała nam jeden pokój po nich. Płaciliśmy czynsz jak wszyscy i nie daj Boże, jeśli ojciec zalegał. Habermana gestapowcy wzięli z ulicy zaraz po pogromach razem z jego teściem, zegarmistrzem Josł Herschmanem. Pan Herschman był brodatym Żydem, a Jonasz Haberman świeckim, ale miał długi żydowski nos. Żaden nie wrócił.
...Arie Mańczyk zdążył umrzeć na serce w trzydziestym ósmym roku i Jetka z Manią powróciła z Lublina. Lublin Niemcy pierwszy zrobili Judenrein, w prezencie dla gubernatora Franka. Babcia Pesia dostała od Mandelkerna krótki list z Majdanka, że Reginy i Mareczka już nie ma. Włożył do listu sto dolarów i przyszły. Josek Sternbach pojechał do Bronicy z inwalidami, a Chańcia w pierwszym transporcie do Bełżca. Jetka w drugim. Manię i Klarę zabrali do Bronicy z dachówczarnią, Majorek został stamtąd wyreklamowany. Rauchfleisch ukrył Tonię we Lwowie, na przedmieściu, ze swymi dwiema siostrami. Miał się do nich przyłączyć, ale złapali go i zabili na Janowskiej. Iza Habermanowa, wdowa po Jonaszu, kupiła pewnemu Polakowi dom na Borysławskiej i ukryła się tam w piwnicy ze swym synem Aleksem, matką, wdową po zegarmistrzu Herschmanie, i siostrą Adelką. Pani Mermelsteinowa z dziećmi pojechała do Bełżca. Także Münzerowie, Jollesowie, Sussmanowie, Altbachowie. Słowackiego 17, to była jednopiętrowa kamienica, jak większość budynków w Drohobyczu.
Za naszą posesją znajdował się sad i dom pana Langa. To był Żyd-Polak, legionista z Krzyżem Walecznych. Taki krzyż miał również fryzjer Semmel, pan Leichter, który był właścicielem kina "Sztuka", i pan Bernfeld, który żył z posagu swojej żony. Jedenastego listopada paradowali w mundurach, a Polacy wołali: Jojne-karabin! Do żydowskich kombatantów należał także stolarz Wang, który przez nieuwagę trafił do antysemickiej armii Hallera -- generał Haller przyjechał do Drohobycza, a pan Wang wychodzi w niebieskim mundurze. Pan Lang, kawalerzysta, miał Spedytorstwo Specjalne z belgijskimi końmi, którymi ciężkie meble przewożono. Za Niemców został ordnerem i pomaszerował potem na cmentarz z innymi ordnerami. Jego syn Kuba służył jako posłaniec, ale chodził w sztywnych butach oficerskich jak ojciec. Próbował uciekać, kiedy prowadzili go do pociągu, ale nie mógł daleko uciec w tych butach.
Sąsiednie budynki były marne, drewniane. Z jednej strony mieszkał szewc Szczuka, białogwardzista, którego żona mówiła tylko po rosyjsku i grywała wieczorami na mandolinie. Szewc, bo musiał z czegoś żyć
i się nauczył. Drewniany dom z drugiej strony został na krótko przed wojną starannie wyremontowany i wprowadził się tam młody rabin Jeruchim, przystojny, z czarną brodą. Jego żona w peruce chodziła, dzieci pamiętam jak przez sen. Dostawali pieniądze od jej rodziny z Kostaryki i z tego żyli. Kiedy przyszli Niemcy, musiał zgolić brodę i mój ojciec załatwił mu pracę w młynie, żeby go ratować. Rabin wszystko sprzedał, zostawił sobie tylko srebrny nóż do obrzezywania, z ozdobną rączką i hebrajskim napisem. Nosił go zawsze ze sobą i powiedział, że jeśli ich zabiorą, to zabije tym nożem swą rodzinę i siebie.
Znałem też każdą rodzinę na Podwalu, zaraz za Słowackiego. Żydzi, z wyjątkiem domu, w którym pan Załucki, nożownik, swoje prostytutki miał. Był też żydowski burdel pana Lipowicza przy Hotelu Europejskim, bilardy i klub z tancerkami. Rodzinny interes, pani Lipowiczowa była bajzelmamą. I w naszej kamienicy też był później burdel na parterze, dla Niemców. Jedna Polka, jedna Ukrainka, bo to małe było. I na Borysławskiej, naprzeciwko obozu, doktorowa Kwaśniewska z córką Dusią SS-manów obsługiwały. Gabriel i Günther lubili tam chodzić
.
Dłuższa od Słowackiego była ulica Mickiewicza. Tam, gdzie kończyła się Mickiewicza, a zaczynała Iwana Franki, stała willa Suchestowa, który miał pompy hydroelektryczne i zaopatrywał wszystkie rafinerie w wodę. Suchestow jeździł limuzyną, grał na saksofonie i płacił mojej ciotce Toni, żeby akompaniowała mu na fortepianie. Ożenił się ze swą sekretarką Jeannette, piękną niemiecką Żydówką, która była znacznie od niego młodsza. On ją ubóstwiał i na wszystko jej pozwalał, i Jeannette jeździła sama na Rivierę, gdzie spotkała księcia Radziwiłła, znanego marnotrawcę. Radziwiłł zakochał się i nawet chciał się żenić, ale rodzina mu odcięła fundusze i Jeannette go utrzymywała za pieniądze Suchestowa. Które on przegrywał. A że w tym samym czasie król Edward romansował z panią Simpson, to wszystkie gazety pisały, że Windsor i Simpson, i Radziwiłł i Suchestow, a gazeciarze wołali: Suches-tow, tuches-tow, mazł-tow! Gazety na tym majątki robiły. W końcu Edzio musiał zrezygnować z tronu, a Radziwiłł z Jeannette Suchestow i ona wróciła do Drohobycza. Stary Suchestow jej przebaczył, bo co miał robić? Praktyczny Żyd, co miałby z tego, gdyby jej nie przebaczył? Ich syn, Edzio, młodszy ode mnie, był niezwykle inteligentny i oczytany, Tonia go uczyła grać na fortepianie. Bolszewicy im wszystko zabrali i jako wrogom klasowym kazali się wynieść za miasto. Jeannette została śpiewaczką, nic specjalnego, ale miała przyjemny głos i była wciąż bardzo atrakcyjna, to jeden ważniejszy bolszewik nią się zajął i dlatego ich nie wywieźli. Przyszli Niemcy, to Jeannette, wykwalifikowana stenotypistka z macierzystym językiem niemieckim, została sekretarką dyrektora rafinerii, Hoechtsmanna -- najbardziej uprzywilejowana klasa.

...Ojciec i matka prowadzili "handel towarów mieszanych" -- worek białej mąki, worek żytniej, worek z kaszą gryczaną, perłową, i worek cukru w budce na małym rynku. Towar się wystawiało przed budką, na kamieniach. Prawdziwe sklepy, z "cynamonowymi" boazeriami, znajdowały się w rynku. Budki, które stały wzdłuż jezdni na tak zwanym małym rynku, żadnego z nich nie przypominały, ale ojciec i matka elegancko się ubierali, kiedy szli w sobotę i niedzielę na Mickiewicza, nasze korso. On miał dwurzędowy szary garnitur jak król Edward, czuprynę z przedziałkiem jak król Edward, inteligenckie okulary i poważnie, z przechyloną ku niej głową, coś jej wyliczał na palcach. Ona na wysokich obcasach wydawała się trochę wyższa od niego, zwłaszcza w kapeluszu á la Simpson, który nie krył ondulacji á la Simpson, w ciemnym kostiumie, pewno granatowym, w spódnicy u dołu zwężonej, by podkreślić figurę a la Simpson, z apaszką, pewno jedwabną, i broszką, pewno złotą. Byli w tym samym wieku, co Edward i Wally Simpson, i patrząc na to zdjęcie, ktoś mógłby pomyśleć, że król Anglii i jego dama odwiedzili Drohobycz -- o hitlerowskich skłonnościach Edzia i jego flamy nikt u nas w Drohobyczu nie wiedział. Wszystko było szyte na zamówienie, konfekcję to chłopi nosili. Poszli do sklepu bławatnego pana Wegnera, gdzie doktor Kupferberg kupił angielski king, i ojciec wybrał taki sam. Pan Wegner zdziwił się, stać pana na to? Mnie to się podoba i to chcę mieć. Taki był, usraj się, a nie daj się.

Do szkoły posłali mnie o rok wcześniej, bo byłem duży, i od pierwszej klasy słyszałem: parszywy Żydzie. A że byłem duży i nie dawałem się, to szli na skargę, że ja ich biję i im wierzono, a nie mnie. Pan Dumin szarpał ortodoksyjnych chłopców za pejsy, wy, Icki śmierdzące. W trzeciej klasie uczył nas pan Komarnicki, po ukraińsku Komarnyć
kyj. Każda litera musiała być taka, jak u niego, za każde odchylenie brało się rutą w tyłek, a klasa recytowała: to jest skórobranie za polskie pisanie! Ja nie chciałem się temu poddać, kopnąłem go i uciekłem spod ruty. Poszedł ojciec i Komarnicki mu mówi, że wszyscy inni... A ojciec, mnie nie obchodzi, że inni, Poldzia mi nie ruszać! Ojciec był cudowny. Do kuratorium pójdę! W tej szkole kiedyś nauczyciel uderzył chłopca pięścią i zabił. Komarnicki zostawił mnie w spokoju, ale nigdy nie dał mi dobrego stopnia. Nawet później, gdy odszedł na emeryturę i zobaczył mnie z babcią Pesią na ulicy, bo mieszkał na Wójtowskiej Górze i przechodził tamtędy z laską, to zatrzymał się, stary skurwysyn, i mówi do babci, on jest najgorszym uczniem w szkole. A Pesia naturalnie natychmiast moim rodzicom zameldowała. Uch, to była wstrętna Żydówka, ta moja babcia! W czwartej klasie pan Malawski, cywilizowany, nie bił, ale im starsza klasa, tym więcej było repetentów, chłopskich synów, coraz starszych, coraz silniejszych, którzy bili nas i prace domowe nam niszczyli.
W państwowym gimnazjum imienia króla Jagiełły nasz historyk, Marian Krokier ze Lwowa, wszędzie w historii znajdował cytaty przeciwko Żydom. Matematyki uczył ukraiński antysemita, Krawczyszyn, który później gorliwie służył Niemcom, a fizyki patriota Smolnicki, opiekun drużyny harcerskiej, a później szef Arbeitsamtu. Łacinnik Wojtunik, z poznańskiego, jak tylko przyszedł, to mówi, Żydki, cicho siedzieć
, inne czasy idą! I szły, widziało się to w gazetach. Starszy harcerz Andrzej Chciuk, licealista, był głównym kolporterem "Małego Dziennika" i "Rycerza Niepokalanej". Przed Bożym Narodzeniem Chciuk i jego harcerze sprzedawali ryby akademickie. Nie kupuj u Żyda, kupuj ryby akademickie, dochód dla naszych studentów! Żeby bili Żydów na uniwersytetach. Rozlepiali na płotach wezwanie pułkownika Koca, żeby bojkotować Żydów. Państwowa rafineria "Polmin", największa, trzy tysiące ludzi, nie zatrudniała Żydów. Pracownicy "Polminu" mieszkali w swojej kolonii, dowozili dzieci autobusem do szkoły. Naziści. Do mojej klasy chodzili synowie inżynierów -- Jankowski, Kozłowski, Denasiewicz -- i synowie majstra Kusia, dwa tumany, zostali potem folksdojczami i widziałem ich na ulicy -- brązowe koszule, bagnety, tata i synkowie. Seremak, też patriota, służył w kripo i łapał Żydów. I syn majora Pitaka. Major Pitak jako przedstawiciel wojska czuwał nad dostawami benzyny -- której jednak zabrakło czołgom i samolotom, kiedy jej najbardziej potrzebowały. Z Chciukiem kolegował się licealista Wołk, Ukrainiec z Wójtowskiej Góry, który miał brązowe znamię na czole i chodził potem w czarnym mundurze.
Bruno Schulz malował Piłsudskiego i Mościckiego na 3 maja i 11 listopada. On też zaprojektował sztandar szkoły: z jednej strony Jagiełło i "Bóg i Ojczyzna", z drugiej Matka Boska Ostrobramska i "Matko, Królowo Korony Polskiej, módl się za nami!" Tekst pochodził oczywiście od dyrektora Kaniowskiego. Sztandar został wykonany przez lwowskie Towarzystwo Biblioteki Religijnej na zlecenie komisji sztandarowej pod przewodnictwem majora Pitaka za jedyne 1250 złotych i po katolicku poświęcony 18 maja 1939 roku. Po przemówieniach, w których wszyscy mówili o polskim orężu, jakby to był sztandar husarii, wstawiono go do gabloty, żeby "dumał o nieznanej przyszłości" -- tak napisano w sprawozdaniu.
W pierwszej gimnazjalnej Schulz uczył drzewa. Chodził między stołami, mierzył, pokazywał, jak posuwać
strug, lekko, z wyczuciem. Rękę miał doskonałą. W drugiej klasie uczył szklarstwa. Nosił szare garnitury, jasnoszary wiosną i latem, ciemnoszary jesienią i zimą. Przemykał pod ścianami, ukośnie, prawie bokiem, z opuszczoną głową, schodził każdemu z drogi. Występował czasem na niedzielnych popołudniach literackich w prywatnym żydowskim gimnazjum imienia Leona Sternbacha. Improwizował, opowiadał. Nikt nie czytał Sklepów cynamonowych ani Sanatorium Pod Klepsydrą, bo były za trudne, ale wszyscy go uważnie słuchali. Majer Bałaban też tam raz występował, matka zawsze mnie posyłała. Także do teatru, na koncerty, nigdy na to nie żałowała. W trzeciej klasie mieliśmy żelazo, ale Schulz wziął urlop ze szkoły i przyszedł antysemita Hoffman. Stupnicki uczył biologii, a w pierwszej licealnej propedeutyki filozofii. Chodził w sztywnym kołnierzyku z muszką i mówił "h" zamiast "r", tak jak Schulz. Pięknie rysował na tablicy każdą roślinę i każdego owada, starał się nam zaszczepić podziw i szacunek dla życia. Malował krajobrazy, jego akwarele wisiały na korytarzach. Jego ruda córka, wcale do niego niepodobna, brała lekcje fortepianu u naszej Toni, a żona, dużo młodsza od niego, puszczała się z licealistami. Później jego żona i córka puszczały się z gestapowcami, a on chodził po mieście ze zdumionym wzrokiem i pewnego dnia przyłączył się do Żydów prowadzonych do pociągu. Niemieckiego uczył doktor filozofii Anatol Scherman ze Stanisławowa. My, żydowscy chłopcy, bojkotowaliśmy niemiecki, a on nie mógł zrozumieć dlaczego. Co winien język? Ale kiedy wpychali go do pociągu, powiedział, że wstyd mu, że był germanistą, i plunął Niemcowi w twarz -- i zaoszczędził sobie reszty podróży. Doktor filozofii Bernard Mantel, który uczył nas francuskiego, pojechał ciężarówką do Bronicy.
Żydów było w Drohobyczu dwa razy więcej niż Polaków, ale w szkole byliśmy jedną piątą i wchodziliśmy przez szpaler, w którym bili nas i kopali. Skargi przyjmowano, ale nikogo nie karano. Ja się nie dawałem. Raz trafiłem Jankowskiego w żołądek. On, kurwa twoja żydowska mać
! A ja, tylko nie moją matkę. Wyjąłem z kieszeni klucz francuski od roweru i tym kluczem. Krzyk się zrobił -- bandyta, tępe narzędzie, trybunał. A w trybunale dyrektor Kaniowski, były endecki senator i ksiądz-antysemita Gościński. A rabin Schreyer, który miał coraz mniej uczniów, bo coraz mniej Żydów przyjmowano, powiedział mojemu ojcu, że ja się zachowuję jak szajgec i innych Żydów narażam, i nikt z żydowskich chłopców ani nauczycieli nie chciał świadczyć po mojej stronie. Krawczyszyn i Smolnicki postawili mi niedostateczne z matematyki i fizyki, żeby nie przepuścić mnie do następnej klasy, a Kaniowski niedostateczny z zachowania, żeby nikt mnie nie przyjął do żadnej szkoły, i zapowiedzieli, że na następny rok nie mam po co wracać. Mnie życie było niemiłe, ale to oni nie mieli po co wracać. Kiedy nadszedł nowy rok szkolny, w gimnazjum króla Jagiełły i Matki Boskiej znajdowała się bolszewicka szkoła nauczycielska, a ja w dziesięciolatce, która zajęła miejsce trudno dostępnego gimnazjum żydowskiego.

Śladów takiego Drohobycza szukał pan Józiu H. Znał go i okolice na pamięć z opowiadań swojej matki. Długo przygotowywał się do wyjazdu, ciągle napotykał na przeszkody uniemożliwiające zrealizowanie planów, ale w końcu pojechał. Czuł się tam bardzo swojsko. Niemal wszystko było tak jak w opowiadaniach, niemal wszystko...

Inną historię opowiedział mi pan Jurek M. Często bywał w tych okolicach na początku okupacji. Jeździł do okolicznych leśniczówek przewożąc jakieś materiały. Zapamiętał, że stacje kolejowe były zawsze od nich daleko. Te meldunki zapewne dotyczyły tras przerzutowych na Węgry – któż to wie.

Wczoraj

Średnie” pokolenie jest jakieś dziwne. Już zdążyłem zapomnieć, że podobną mentalność mieliśmy kilka lat temu. Nie rozumię jak można wyżyć, utrzymać wieloosobwą rodzinę, jeśli zarabia się 100...150 hrywien, a czynsz za mieszkanie wynosi 120 hrywien. Z arytmetyki wynika, że nie jest to możliwe, a oni jakoś kombinują i żyją. Utrzymują domy, rodziny. Nie chodzą boso i nago. Nie są głodni. Ten styl życia powoduje jednak, że nie mamy o czym rozmawiać. Ich mentalność jest zwichrowana. Chyba nie wszystko odbywa się zgodnie z prawem – prawo jest po to, by je łamać. Żyją we własnym, hermetycznym świecie. Na swój sposób są szczęśliwi. Wybitnie im w tym pomaga tani i łatwo dostępny alkohol. Skądinąd, co sprawdziłem osobiście, niektóre gatunki wódek są całkiem, całkiem (szczególnie polecam w niewielkich ilościach tą z miodem i papryką).

Są w tej szarej masie ludzie niezwykli: mądrzy, uczciwi, dobrzy. Poznałem jednego z nich. To pan Eugeniusz Dąbrowski, prezes Towarzystwa Kultury Polskiej w Truskawcu, członek Zarządu Federacji Organizacji Polskich na Ukrainie. Po bliższym poznaniu okazał się przemiłym facetem, niezwykle sympatycznym, układnym – „dusza” człowiek. To właśnie on wytłumaczył mi fenomen odrodzenia polskości w najmłodszym pokoleniu.

Polskość na tych terenach przetrwała nie dzięki bohaterom – oni zostali wymordowani, bądź wysiedleni do łagrów. Ostoją polskości byli zwykli, szarzy, niczym nie wyróżniający się ludzie: kobiety i mężczyźni, matki i ojcowie. Dostosowując się do reguł gry, nie mówili do końca prawdy, kłamali jeśli była taka potrzeba, nie obnosili się ze swoją polskością – trwali. Wychowywali swe potomstwo według praw naturalnych w zgodzie z 10 przykazaniami dzieląc ludzi na mądrych i głupich, dobrych i złych. Kryterium podziału nie była narodowość (to tylko etykietka, którą można przykleić lub oderwać jeśli jest taka potrzeba), wyznanie (a jest ich tu sporo do wyboru na styku kultur Wschodu i Zachodu), lecz to co się sobą reprezentowało na co dzień. Niestety, takich ludzi średniego pokolenia pokroju Gienka jest dzisiaj niewielu na Ukrainie. Opowiada piękną polszczyzną o swoich: sąsiadach, członkach organizacji polonijnych, byłych i obecnych przedstawicielach władz. Tylko czasami głos mu twardnieje, gdy mówi o doznanych krzywdach i prześladowaniach. Raz z pasją i tłumioną agresją dorzucił pod adresem konkretnej osoby – on wymordował moją rodzinę.

Prof. Alfred Schreyer

Spotkanie I.

Po Drohobyczu w ekspresowym tempie (tradycyjny brak czasu) oprowadzał nas Gienek.

- Dzień dobry Panie Profesorze. Mamy wielkie szczęście, że Pana spotykamy właśnie w tym miejscu, obok domu w którym mieszkał Bruno Schulz. To grupa z Polski. Może powie Pan kilka słów o nim.
- Oby to było najmniejsze szczęście, jakie dzisiaj Pana spotka. Bruno Schulz... Bardzo wybitny pisarz, chociaż przed wojną w Drohobyczu myślano o nim inaczej – mówi czyniąc znaczące kółko na czole. 
Po chwili dodaje:
- Byłem jego uczniem.

Tu potoczyła się długa opowieść o człowieku, o którym obecnie dużo się mówi dlatego, że wysłannicy Yad Vashen potajemnie wywieźli długo poszukiwane i niedawno odkryte fragmenty fresków.

W okazałej willi z początku 20 wieku (obecnie mocno zniszczonej, ulica Tarnowskiego 14) mieszkał w czasie wojny szef miejscowego gestapo Feliks Landau. W 1942 roku na ścianach dziecinnych pokoi Bruno Szulz wyczarował bajkowe postaci: króla, królową, pazia i woźnicę – ostatnie dzieło namalowane w złudnej nadziei, że potężny protektor ocali go od zagłady.

 

Wśród żyjących drohobyckich Żydów krążyła informacja o naściennych malunkach. Po wojnie Alfred Schreyer, którego Schulz w przedwojennym Gimnazjum im. Władysława Jagiełły uczył rysunku, sam przez wiele lat bezskutecznie poszukiwał fresków, jakie w bogatych domach malował w czasie okupacji Schulz. To właśnie Schreyer towarzyszył niemieckiej ekipie, która w spiżarni mieszkania Kałużnych odkryła freski. Pół wieku temu były tam małe pokoje, w których mieszkało dwoje dzieci gestapowca Landaua.

W Internecie znalazłem następujące informacje:
Chór „Odrodzenie”
Ul. Borysławska 43/32
82100 Drohobycz
Ukraina
Tel. (00 380 244) 2 19 49 lub 2 06 85
Repertuar narodowo-patriotyczny, kresowy, nowoczesny.
Forma organizacyjna: stowarzyszenie (26 osób)
Władze/Zarząd: Alfred Shreyer
Ul. Mickiewicza 1/2

 

Spotkanie II.

Do kraju wracaliśmy przez Drohobycz. W reprezentacyjnym lokalu, przedwojennej polskiej restauracji jedliśmy pierwszy od kilku dni, smaczny, normalny, wręcz wykwintny posiłek. Wystrój też był przedwojenny. Toalety, niestety też.

W miłej atmosferze jaka zapanowała po wejściu profesora nasi „notable” odbębnili przemówienia. Prawdziwym krasomówstwem popisał się gość. Mówił krótko, rzeczowo, ze swadą, prześliczną polszczyzną, której można tylko pozazdrościć. Pod koniec swojego wystąpienia, zapewne świadomie i z rozmysłem powiedział: „...Mnie imponuje przebywanie z Polakami...”. Ten mistrz słowa tak właśnie powiedział. Początkowo drażniło mnie to. Dlaczego nie użył określeń, że się cieszy, jest zadowolony, szczęśliwy, czy inną tego rodzaju formułkę? To nie mógł być przypadek, to świadomy zabieg. Zadałem sobie pytanie: co/kto mnie imponuje? Prawdopodobnie użyłbym analogicznego określenia po spotkaniu ze swoim idolem, kimkolwiek on jest. Więc dla tego inteligentnego, wykształconego, doświadczonego człowieka ja jestem idolem? Mój kolega? My - Polacy?

Przypomniałem sobie co niedawno jeszcze mówiono o nas na zachodzie Europy, o Polish Jokey w USA. Przypomniałem sobie niedawne turystyczne wycieczki rodaków w celach handlowych również na Ukrainę. W uszach miałem rozmowy młodzieży pełne „kuchennej łaciny”, używane na co dzień, modne, lansowane przez TV słownictwo w rodzaju: miałem pomysła. Czy to może człowiekowi pokroju Shreyera imponować?

 

Zakończenie

Postać prof. Alfreda Shreyera zwieńcza moje poznawanie Drohobycza wczorajszego i dzisiejszego. Wyrósł z tego miasta, wrósł w nie i trwa. Jest w nim po trochu cząstka nieistniejącego, przedwojennego Drohobycza widzianego oczyma Henryka Grynberga: polskiego i żydowskiego. Jest w nim cząstka cierpiącego Drohobycza za przyczyną hitlerowców, Sowietów. Jest w nim hołubiona, pielęgnowana, czczona - enklawa polskości w morzu ukraińskiego żywiołu. Niezmiennie od wielu lat przemierza powoli ulice tego grodu rozmawiając niespiesznie z przypadkowymi przechodniami. Wymienia eleganckie ukłony z miejscowymi Polakami. Dla każdego ma życzliwe słowa. Szczególną estymą darzy Polskę i Polaków.

Jeśli kiedyś zawitasz do Drohobycza poczujesz się tu dziwnie swojsko. Imponujący (niestety, obecnie tylko z zewnątrz) kościół, znajome (nie w stylu socrealizmu) budowle, pomniki wieszczów. Jest tu coś z uroku starówek: Przemyśla, Krosna, Sanoka. Jest tu też wielu Polaków. Często na ulicy usłyszysz polską mowę. Jeśli będziesz miał(a) szczęście spotkać dystyngowanego, wyprostowanego, starszego pana przemierzającego ulice Drohobycza i wdasz się z nim w rozmowę, to zostaniesz oczarowany(a) jego elokwencją, kulturą osobistą i roztaczanym urokiem. Usłysz rzeczową, logicznie skonstruowaną narrację pełną przeróżnych dygresji. Wystarczy zasłuchać się w potok słów, zamknąć oczy by zobaczyć cienie nieistniejącego już Drohobycza. Polubisz to miejsce, zapamiętasz i będziesz chciał(a) tu wrócić.

Sanok, listopad-grudzień’2000

Marcel Domin

email6.gif (3506 bytes)Uwagi do Webmastera

Powrót