Miłe było Panu nasze pielgrzymowanie. Witał nas słońcem, wstrzymał wiatr na grani. Lepsze warunki pogodowe na wędrówkę po górach o tej porze roku trudno sobie było wymarzyć. Warunki terenowe były nieco gorsze. Śnieg był po pas: mokry, ciężki, zbity.  Wydeptaną przez poprzedników ścieżyną szło się jak na piaszczystej plaży po mokrym piasku. Podłoże było twarde. Na wierzchu znajdowała się warstwa sypkiego śniegu. Tu analogia się kończy, bowiem wystarczył nieopatrzny krok w bok, by zdradliwie zapaść się po kolana, po pas. Na północno-zachodnim stoku Szerokiego Wierchu w blasku słońca skrzyła się zlodowaciała skorupa śniegu.  Wygłaskana wiatrem, wypolerowana podmuchami, czarowała bogactwem kształtów, wysublimowaną strukturą. Na stromych podejściach były drewniane poręcze, które w lecie służyły ku wygodzie turystów dając pomocne oparcie dla rąk. Teraz ledwo wystawały ze śniegu. Wokół pni drzew intrygowały śnieżne leje. Przy dorodnych bukach miały metr głębokości. Obfite opady śniegu przygniotły gałązki jodły. Te na dole poddały się. Przysypane śniegiem wygięły się ku dołowi tworząc pod drzewem naturalne schroniska zapraszając ewentualnych gości.

W ten piękny przedświąteczny dzionek wybrałem się z synami by przeżyć mękę Zbawiciela. Wiele osób, nazbyt wiele, w ten sposób postanowiło pogłębić przygotowania Wielkanocne. Ta wędrówka nie była tylko zwykłą wyprawą turystyczną. Tym razem nie chodziło wyłącznie o zachwycanie się pięknem pobielonych śniegiem gór, szukanie śladów nadchodzącej wiosny, budzącego się życia. To była "Droga Krzyżowa" na Tarnicę. Około 1500 osób w zorganizowanych grupach bądź indywidualnie podchodziło od Wołosatego, Ustrzyk Górnych, Widełek. W dolinach pozostały samochody, autokary okupując nawet najmniejszy skrawek odśnieżonego miejsca.

Każdy z pielgrzymów dźwigał swój krzyż. Niektórzy nieśli olbrzymie wspomagane megafonami. Niektórzy wymyślnymi konstrukcjami ułatwiali sobie dźwiganie rozkładając ciężar  na barki, odciążając ręce. Jeszcze inni nieśli małe, skromne krzyżyki wykonane z dwóch patyków powiązanych sznurkiem. Ja, jak wielu innych, również dźwigałem swój krzyż. Miałem go w sercu. Niosłem w głębi duszy na bieszczadzką górę Oliwną - Tarnicę.

Początkowy płaski odcinek pokonaliśmy w ekspresowym tempie wyprzedzając sporo osób. Ile potrafi zasiedziały mieszczuch przekonałem się wkrótce ciężko dysząc na pierwszym stromym podejściu. Pot zrosił czoło, koszula zrobiła się mokra, płucom brakowało powietrza. Na trasie spotykamy utrudzonego staruszka. Idzie wolno, z wyraźnym trudem powłócząc nogą. Sapie przy tym jak miech kowalski. Ospałość ruchów odróżnia go od innych pielgrzymów. Ubrany jest w goprowski, czerwony polar - całkowicie rozpięty, podwinięte rękawy. Jego czerwona, nabrzmiała twarz harmonizuje z ubraniem. Siwe, krótko przystrzyżone włosy. Idzie własnym tempem, samotny w tłumie, wyobcowany cierpieniem z utrudzenie. Po co ten człowiek tak się męczy? W imię czego tu przyczłapał? Co go ciągnie, jaka siła popycha w góry?
Z ulgą powitałem deszczochron, który cierpliwie czekał przy szlaku. Usiadłem na przysypanej śniegiem ławeczce wciskając się między równie zmęczonych ludzi.
Po chwili dotarł tu również mijany niedawno staruszek. Zmęczony  dosiada się do nas. Jego głośne sapanie wprowadza dysharmonię, razi, wydaje się nie na miejscu. Po chwili robi się wręcz uciążliwe. Pospiesznie dogryzamy ostatnie kęsy, dopijamy ostatnie łyki mineralnej wody. W tym czasie sapanie przekształca się w chrapanie. Nasz towarzysz zasypia.
- Idziemy?
Moje głośne pytanie gwałtownie przerywa jego drzemkę. Staruszek ocknął się, chce wstawać. Jest pokaźnej tuszy. Wykonuje niezdarne, nieskładne ruchy jak żuczek przewrócony na plecy. Macha odnóżami, ale nadal siedzi i zerwać, ba - wstać nie może. Życzliwie proponuję mu pomoc. Spodziewając się z racji krągłych rozmiarów sporego ciężaru mocno zapieram się w śnieg i silnie ciągnę. Nieoczekiwanie staruszek jak wystrzelony z katapulty staje na wyprostowanych nogach. Grzecznie dziękuje za okazaną pomoc i już go nie ma. Poszedł dalej własną drogą w tłumie innych pielgrzymów. Niósł z werwą swój krzyż, brzemię lat, starczą niedołężność. Dla nabrania rozpędu wystarczyła mu pomocna dłoń.

Odpoczynek był krótki. Po chwili wtapiamy się w grupę turystów podążających do wspólnego celu. Pod rosłym bukiem stoją dwie kurpulentne kobiety w zdecydowanie średnim wieku. Emanuje od nich matczyne ciepło. Zeszły ze ścieżki o dziwo nie zapadając się w śnieg. Wkrótce dochodzą nas ich głosy odmawiające modlitwy. Tu wyznaczyły sobie stację drogi krzyżowej.

Kolejne strome podejście i powracają kondycyjne kłopoty. Niełatwa jest ta droga okupiona wymówkami, okraszona wyrzeczeniami. Ciężko na duszy. Ostatnio nie najlepiej się wszystko układa. Kłopoty finansowe, domowe, brak kontaktu ze starszymi dziećmi. Ta litania jest znacznie dłuższa. Oj, ciężko. Oddech robi się coraz krótszy. Ciśnienie skacze. W skroniach pulsuje. Pić się chce. Wyschnięty język, spierzchnięte wargi. Wszystko dlatego, że mieliśmy iść razem. Liczyłem na okazję do głębszej rozmowy ze starszym synem. Tyle mam mu do powiedzenia, tyle spraw się nazbierało, tyle rzeczy trzeba omówić. Chcę ustrzec go od popełniania błędów, które już ktoś inny popełnił. Pragnę udzielić mu rad mając nadzieję, że zechce ich wysłuchać. Tymczasem idzie ze swoimi przyjaciółmi niosąc cały nasz prowiant.

Przed nami duża grupa pielgrzymów obsiadła mały lasek na zboczu. Modlą  się wraz z towarzyszącym im księdzem. Przyłączyć się? Krótka wymiana zdań z towarzyszącym mi młodszym synem i postanawiamy odpocząć powyżej linii lasu. Wygodnie urządzamy się wygrzebując oparcie dla stóp. Siadamy na kurtkach rozłożonych na śniegu zwróceni twarzą do słońca. Tu zaczekamy kontemplując widoki.

Wyszliśmy już ponad regiel górny. Szara ściana lasu kontrastowo odcina się od nieskazitelnej bieli połonin. Zmrożony śnieg skrzy się w słońcu. Otwarta przestrzeń sprawia, że łatwiej oddychać - tyle tu powietrza. Do pokonania został jeszcze stromy, oblodzony stok. Ale to dopiero za chwilę. Trzeba odpocząć. Spierzchnięte wargi domagają się wilgoci. Pomimo zmęczenia, dokuczliwego pragnienia coś nas ciągnie tam, w górę.

W ciągnącym nieprzerwanie na górę sznurze przechodniów wypatruję syna. Jest. Idzie zdyszany, czerwony jak burak. Na zmęczonej twarzy pojawia się radosny uśmiech. On także nas wypatrzył. Opuścił swoje towarzystwo, doszedł nas zdając sobie sprawę, że jesteśmy spragnieni. Sporo go to kosztowało. Ciężko dyszy. Na szczęście młody organizm szybko się regeneruje. Plastikowa butelka z wodą mineralną krąży podawana z rąk do rąk. Po chwili przychodzi głód.

Domowe kanapki popijane gorącą herbatą bardzo smakują tu w górach. Posiłek kończy wysokoenergetyczny dodatek (cóż, jestem łasuchem). Wkrótce przychodzi chwila rozstania. Nasze drogi znowu rozchodzą się. Mądrzejsi dokuczliwym doświadczeniem rekwirujemy płyny. Paweł zostaje w oczekiwaniu na swoich przyjaciół. My żwawo ruszamy na podbój Tarnicy.

Droga mierzona zdrowaśkami nie dłuży się.

Naszą uwagę przykuwa grupa mężczyzn. Jak średniowieczni pątnicy idą gęsiego z kosturami w ręku i monotonną pieśnią na ustach. Śpiewają „Gorzkie żale”. Dla pełni skojarzenia oczami wyobraźni zastępuje kurtki turystyczne samodziałowymi opończami. Minęli nas mrucząc monotonnie szybko, sprawnie.

Ta droga krzyżowa to również para młodych ludzi. Ona ładna, zgrabna: figura lalki Barbi, buźka Jennifer Lopez. Odziana w obcisłą odzież podkreślającą jej sylwetkę. Staranny makijaż pasuje raczej na salony, a nie na górskie wyrypy (gdy spotkaliśmy ich później już nie był tak doskonały: zaczerwieniona, zmęczona twarz, rozmyta patyna pudrów, zacieki czarnego tuszu). On mężny, silny, sprężysty. Jak młody kogut wciąż napina się, szpanuje. Ciasny T-shirt opina tors. Oboje wyglądają tu obco, przypadkowo, jak z innej bajki. Ten ich teatrzyk, wdzięczenie się, nie ma nic wspólnego ze stacjami "Męki Pańskiej". Spostrzeżenie to potwierdza brawurowy ślizg młodego kogucika na plastikowym jabłuszku po oblodzonym zboczu. Zjazd jest szybki, bo i stok stromy. Wkrótce widać dosłownie i w przenośni kto tu jest górą. Gwałtowna wywrotka, kilka koziołków, obdarty naskórek na gołych przedramionach i sponiewierany śmiałek zawstydzony są brawurą idzie lizać rany w ramionach wybranki. To nie miejsce i czas dla pyszałków. Młodzian otrzymał bolesną naukę.

Pokonując własną słabość wolno wdrapaliśmy się na grań Szerekiego Wierchu. Poniesiony trud z naddatkiem rekompensują rozległe widoki. U naszych stóp w dolinie Ustrzyki Grn, skąd wyszliśmy parę godzin temu. Ponad doliną na prawo rozpościera się masyw Połoniny Caryńskiej. Za nim w oddali majaczy ośnieżona partia szczytowa Połoniny Wetlińskiej. Z lewej strony ponad odległą doliną wznoszą się Rawki. Wykonuję zwrot w prawo o 90 stopni. Jak w kalejdoskopie pojawia się Bukowe Berdo. Obracam się jeszcze trochę. Blisko, niemal na wyciągnięcie ręki wyskakuje grzbiet Krzemienia. Na prawo widać szczyt Tarnicy. Między nimi niby blisko, a jednak tak daleko, jest Halicz. Dostojnie rozpiera się między nimi. Kusi, wabi. Chciałoby się tam dotrzeć, nawet brnąc po pas w śniegu. Chciałoby się zmierzyć z Górą, moją wybraną. Niestety, nie tym razem. Znowu zwrot w prawo o kolejne 90 stopni. Przed nami dolina Wołosatego. Tam się mamy spotkać z tym, że pomimo zadowolenia ze sprawowania się auta, samo tam nie przyjedzie.

Nas tymczasem wchłania bardzo liczna, zorganizowana grupa pielgrzymów. Na czele mężczyzna w średnim wieku niesie duży, drewniany krzyż. Zadanie to ułatwia mu system szelek tworzący skomplikowaną uprzęż, na której wspiera krzyż. Tuż za nim idzie młodzieniec intonujący modły. Dobra technika zdaje się wskazywać teoretyczne i praktyczne przygotowanie. Dalej szeregi zagęszczają się. W środku kolumny w tłumie kobiet idzie młody kleryk. W dłoni dzierży mikrofon. Tubalnym głosem ogarnia całą gromadę. Jego głos słychać nie tylko na grani Szerokiego Wierchu, ale pewnie i w Wołosatym, Mucznym i Ustrzkach Górnych. Na tą kolumnę złożyła się chyba zawartość kilku autokarów. Każdy ich postój to blokowanie szlaku, powiększający się zator, rozdeptywane nowymi ścieżkami połoniny.

Przed nami przełęcz pod Tarnicą i "stonka". Do tej pory wydawało nam się, że bardzo dużo ludzi idzie naszą trasą. Dopiero widok ścieżki z Wołosatego, po której sznureczkiem jak mrówki, spinały się tłumy ludzi, szara tłuszcza na przełęczy, "robaczki" oblegające kulminację Tarnicy spowodowały, że musiałem zrewidować swoje poglądy - tłok dopiero się zacznie! Ten widok skutecznie zniechęcił nas do wejścia na Tarnicę.

Do tego miejsca zdołałem donieść swój krzyż. Byłem blisko Boga. Tu go opuściłem. Zostawiłem z tłumem rozgadanych turystów, narciarzami wyznaczającymi własne ścieżki na terenie parku narodowego, rozbawionymi młodymi ludźmi zjeżdżającymi na czterech literach po oblodzonych stokach, z głośnymi modłami z megafonów.

Kolejne stacje tej "Drogi Krzyżowej" przeżywałem już w domu. Z Rzymu dochodzą niepokojące wiadomości. Stan zdrowia Jana Pawła II pogorszył się. Zwykle nie słucham radia w pracy. Tym razem piątek minął z uchem przy głośniku. W nocy w postaci SMS przyszedł "ohnik" ze Słowacji motywujący do czuwania i modłów w intencji cierpiącego Papieża.
...Toto je ohnik, ktory hori posli ho niekolkym ludom, a nedovol aby zhasol...

Zasnąłem. Papież zmarł.

W pracy przesyłane "Ogniki" paraliżują korporacyjną sieć. Każdy do każdego wysyła tą samą wiadomość: prześlij dalej.

Przed bazyliką na Placu Św. Piotra trumna z doczesnymi szczątkami Papieża. Nie na katafalku, lecz wprost na ziemi. Na niej otwarty Ewangeliarz. Wiatr przewraca strony sprawiając wrażenie, że ktoś go czyta. Wreszcie mocniejszy podmuch definitywnie go zamyka. Koniec. Ta księga już na zawsze została zamknięta.

Kościół namawia do radości. Dlaczego mam się cieszyć, jeśli z żalu nie mogę powstrzymać łez? Może to małość wiary: moja rozpacz i radość duszy wędrującej do raju. Papież z Piotrowego okna patrzy na ziemię, a ja nie potrafię się cieszyć! Najboleśniej przemija to, co chcielibyśmy aby trwało.

I jeszcze jeden krzyż. Ten również jest ciężki. Taki pięciometrowy dębowy krzyż sporo waży. Trzeba kilku siłaczy by go unieść. Widziałem taki krzyż wiszący w powietrzu wbrew powszechnemu ciążeniu. Lewituje on w kościele w Nowy Zagórzu. Utrzymują go ledwo widoczne stalowe liny. Unosił się lekko, swobodnie ponad głowami zgromadzonych podczas uroczystej mszy pogrzebowej w intencji zmarłego Papieża.  Umarł Człowiek, który nie chciał zachować swojego życia dla siebie. Umarł Człowiek, który mówił: być to nie znaczy mieć.
To Jego nauka: musicie od siebie wymagać nawet wtedy, gdy inni od Was nie wymagają.
Jakże mądre są Jego słowa: "Nosimy na sobie garby historii. Dokonajmy rachunku sumienia!" I w tym kontekście czyż trzeba lepszej wskazówki:
"Ekumenizm należy pojmować jako jedność w różności. Każdy z kościołów ma swój wkład w duchowość chrześcijan. Powinniśmy wzajemnie się ubogacać, czerpać jedni od drugich".

Jak teraz żyć? Odpowiedzi już dawno udzielił nam na zadawane dopiero teraz pytanie: "Totus tuus". Tylko dlaczego ja dopiero teraz je zadaję?

Pisałem: marzec-kwiecień 2005r.

Panoramy